bezsenność można polubić...
Siedzę w pokoju, światło lampki odbija się od bordowych ścian...za oknem noc, nieprzenikniona czerń... Panuje cisza, zakłócana delikatnie przez nieliczne odgłosy sąsiedzkiego życia...
Lubię swoją bezsenność... Nie jest już niespodziewanym gościem. Jest czymś, na co się czeka. Czasami tylko przychodzi zmęczenie i wtedy chciałabym w spokoju nocy kontemplować zdarzenia minionych dni, zamykając oczy powracać do tych co ciekawszych. Ale bezsenność wygrywa. Może to i dobrze, bo spokój i ciszę znajduję jedynie w kawałku nocy. Dzień przeżywam czasem powoli, czasem za mocno, za bardzo, za szybko. Dzień przecieka i ucieka. Wymyka się. Dopiero, gdy z wolna zmieniając barwy - od szarości do czerni – przechodzi w noc, nadchodzi czas rozważań i wzmożonej aktywności umysłowej. Dokonuje się jakieś dziwne całkowite wyzwolenie od wszelakiego rodzaju odpowiedzialności i nieodpowiedzialności.
W świetle słońca, szczegóły są szczegółami, ważne sprawy są widoczne... w mroku nocy, szczegółów nie ma, tylko szare cienie przemykają przez ulice i chowają się bramach. W bramach uwagi. Z pozoru nic nie znaczące sprawy zaprzątają umysł. W mroku nocy, problemy zdają się być banalne, odległe i niemal nieistotne. W świetle gwiazd, gdzie życie toczy się między grupką ludzi ślęczących przed monitorami... tak samo rozcierającymi zmęczone oczy, tak samo masującymi skronie, podobnie myślącymi, co też do cholery robią o tak późnej porze... pełne zrozumienie...wreszcie… Kiedy przychodzi świt…i świat za moment się zbudzi…i zacznie się coś od nowa...przymuszona zmęczeniem, które nie męczy…zasypiam…
Game over.